czwartek, 23 czerwca 2011

Nous sommes en France! Jesteśmy we Francji !

I znów jesteśmy we Francji. Tym razem zmierzamy w rejony Langwedocji.
Więcej na http://wakacjewlangwedocji.blogspot.com

poniedziałek, 12 lipca 2010

Podsumowanie


A oto krótkie podsumowanie naszych wakacji w Prowansji:

1. Kilka lat temu mój mąż odkrył pasję planowania wakacji przy pomocy wszystkich dostępnych zasobów czyli map, przewodników, forów oraz stron internetowych. Takie hobby zajmuje kilka miesięcy, ale dzięki temu mamy co roku ciekawe i niepowtarzalne wakacje. I tak przyjęliśmy zasadę, że wybieramy na urlop nowe dla nas miejsca lub dawno nieodwiedzane. Z uwagi na dzieci, na razie lepsze są dla nas trasy samochodowe.

2. Staramy się robić w życiu to, co lubimy i taki cel mamy także na wakacje. Jakoś to się ciągle udaje :)

3. W tym roku odkryłam wielką frajdę z prowadzenia zapisków z podróży. Bez względu na to, czy ktoś to czyta czy nie, zapisanie pomaga lepiej zapamiętać, tak jak fotka. Zachęcam wszystkich, bo to łatwe, a i ktoś inny może skorzystać z naszych doświadczeń. Nawet trochę żałuję, że tyle szczegółów z wcześniejszych podróży uleciało z pamięci. To co zauważam, to blogować mogę tylko będąc na wakacjach, bo po powrocie trudno wykroić czas nawet na podsumowanie.

4. Mój mąż prawie wcale nie korzystał z blogów, natomiast odwiedzał różne fora internetowe i interesował się, tym, co polecają inni nasi rodacy. Najwięcej informacji czerpał z forum Francja na gazeta.pl. Wielkie dzięki za wszelkie inspiracje.

5. Bardzo przydatnym urządzeniem na wakacjach okazał się GPS. Ale uwaga, można się od niego uzależnić. Gdy się zepsuje, jest problem. Nam się to zdarzyło. Na szczęście mieliśmy bardzo dokładny atlas Francji.

6. Bardzo dobrze wspominamy drogi francuskie, ich jakość, oznakowanie (niezbyt dużo ostrzeżeń, ale i też stosunkowo mało ograniczeń) oraz poważne traktowanie kierowców przez służby ruchu drogowego oraz remontowe. Tylko brać przykład :)

7. Z prawdziwą radością odkryłam, że Francuzi kochają swój język i uwielbiają się nim posługiwać. Z tego powodu nie odczuwają oni potrzeby posługiwania się językiem angielskim. Mój mąż, który nie zna francuskiego, miał kłopot, żeby się porozumieć po angielsku, nawet w McDonald'sie :) Dla tych, którzy chcą ćwiczyć swój francuski, ten kraj to wymarzone miejsce do treningu!

8. Pisałam już na blogu kilkakrotnie o przerwie obiadowej od 12.00 do 14.00 lub 15.00. Po tej godzinie mogą być trudności ze zjedzeniem czegoś obiadowego. Doświadczyliśmy tego, więc potem staraliśmy się zmieścić w rozkładzie dnia przeciętnego Francuza.

9. Na wakacje wybraliśmy czerwiec i początek lipca wiedząc, że w sierpniu większość Francuzów bierze urlop i tłok jest większy. Co było też dla nas ważne, to w czerwcu są dużo niższe ceny w stosunku do tych, które obowiązują w wysokim sezonie.

10. Łącznie przemierzyliśmy 8100 km. Od wyjazdu do powrotu, byliśmy poza domem równo 30 dni. To były jak na razie nasze najdłuższe wakacje. Średnio co roku zwiększamy ich długość o kilka dni, czasem o tydzień. Nie wiem, co będzie za rok...

Dzień 29 i 30: Powrót do domu


Ten wpis publikuję z pewnym opóźnieniem, ale jak to bywa po powrocie do domu, nawał spraw do załatwienia odciąga człowieka od komputera.

Przedostatni dzień naszej podróży to jazda prawie bez przerwy przez Niemcy aż do Wrocławia. Za wyjątkiem dwóch korków, które zdarzają się tu na autostradach dość często, wszystko szczęśliwie się udało. Przejechaliśmy blisko 1000 km jednego dnia. Niektórzy mogli sobie pokontemplować okoliczne pola, łąki i lasy, niektórzy upajali się ostatnią szybką jazdą po gładkiej jak stół drodze.

Najfajniejszy był ostatni odcinek drogi - nowootwarta w zeszłym roku polska autostrada od Zgorzelca do Krzyżowej. Naprawdę miło się jechało. I pomyśleć, że jednego dnia przemierzyliśmy taki kawałek świata nic nie płacąc za przejazd;)

Sobota, ostatni dzień naszej podróży, to zwiedzania przepięknego Wrocławia i powrót do Warszawy. Kiedy weszliśmy na wrocławską starówkę - a nie byłam tu dobrych parę latek - pierwsza moja myśl: po co jeździć gdzieś daleko, jak takie ładne miejsca tu w Polsce... Ale tak to jest, że trzeba najpierw wyjechać, żeby potem wracać i cieszyć się z powrotu. Polska jest piękna, a pobyt w Prowansji, też pięknym miejscu, jakoś specjalnie nas na to nasze ojczyste piękno uwrażliwił. I to taki dodatkowy plus naszych wakacji. Żeby odkrywać piękno wokół siebie (i pewnie też w sobie).


View F2010 Dzień 29 i 30: Powrót do domu in a larger map

czwartek, 8 lipca 2010

Dzień 28: Dzień we Franche Comté


Franche Comté, inaczej Jura, to rejon graniczący z Burgundią we wschodniej części Francji. Dziś udaliśmy się w objazd tej polodowcowej krainy, bogatej w jeziora, wysokie skały i malownicze pastwiska.


Z Lons-le-Saunier, w którym nocowaliśmy, skierowaliśmy się do małego miasteczka otoczonego z trzech stron wysokimi blokami skalnymi, Baume-les-Messieurs. Są tam do zwiedzania jaskinie oraz klasztor. Jest to rzeczywiście piękna miejscowość. Gdzieś na ulotce napisano nawet, że jest ona najpiękniejsza we Francji i coś w tym jest. Było rano, więc prawie zupełnie nie widzieliśmy turystów, co było dla nas nowym doświadczeniem po tłumach w Prowansji. Kamienne domy, wszystko zadbane, tonęło w kwiatach. Grot nie zwiedzaliśmy, zobaczyliśmy jedynie wodospad, obok którego znajduje droga do jaskiń. Szczególnie piękny okazał się kościół, należący kiedyś do klasztoru oraz przyległe do niego domostwa. Napstrykaliśmy zdjęć, jak nigdy.


Następnym punktem były wodospady Herisson (Cascade du Hérisson). Właściwie udało się nam dotrzeć do pierwszego z nich, podobno najbardziej interesującego, według przewodnika Michelin ;) Droga do wodospadu niezbyt męcząca dla dzieci i, co ważne, można było dojść po kamieniach bardzo blisko spadającej z góry wody.


Znów uważaliśmy, żeby wstrzelić się dobrze w porę obiadową i udało się, ale bez specjalnych atrakcji, bo jedliśmy tym razem w pizzerii. Po jedzeniu ruszyliśmy w dalszą drogę, nadal wśród górskich łąk, lasów i jezior, do źródeł rzeki Loue (Source de la Loue). Tam półgodzinna wędrówka do źródła i znów w drogę.




I tak jadąc coraz bardziej na północ dotarliśmy jeszcze do dwóch miasteczek położonych w pięknej dolinie rzeki Loue, ale dzieci zmęczone intensywnym dniem coraz rzadziej miały ochotę wysiadać z samochodu. Zaciekawiło nas miasteczko Ornans z domami stojącymi tuż nad rzeką, a czasem dosłownie w wodzie.


Ostatnim punktem naszej wycieczki po lokalnych drogach Jury było Baume-les-Dames, skąd zaraz wjechaliśmy na autostradę. Nie wiem, czy dobrze tłumaczę, ale zaczęliśmy przy Grocie Panów (Baume-les-Messieurs), a skończyliśmy przy Grocie Pań (Baume-les-Dames) - tak jakoś wyszło przypadkiem. Jura to nasze odkrycie, miła okolica, też dużo turystów, ale chyba jednak mniej niż w trochę "zadeptanej" Prowansji.

A potem już prosto do Miluzy (Mulhouse), gdzie dziś nocujemy a jutro: Au revoir France! Francja jest przepiękna, ale bardzo już tęsknimy za Polską.


View F2010 Dzień 28: Dzień we Franche Comté in a larger map

Dzień 27: Obiad w Krowiarni (franc. La Vacherie)


Żegnaj Prowansjo! Rano opuściliśmy gościnną dolinę Durance i ruszyliśmy w kierunku autostrady prowadzącej na północ. Autostradą pomknęliśmy aż do Walencji, a potem odbiliśmy w stronę górskiego rejonu Vercors. Naszym celem była podobno bardzo malownicza serpentynka Combe Laval. Na drodze dojazdowej było dziwnie pusto, bardzo rzadko przejeżdżał jakiś samochód. Potem okazało się, że droga, którą mieliśmy w planach na dziś, jest aktualnie zamknięta. Dowiedzieliśmy się o tym dopiero po przejechaniu wcześniejszej przełęczy Col des Limouches. Trzeba było zmienić plany i wylądowaliśmy w pięknej dolinie Gorges de la Bourne. Zrobiliśmy pętlę przez góry i wróciliśmy na autostradę, żeby wieczorem dotrzeć do Lons-le-Saunier, gdzie dziś nocujemy.




Miło wspominam dzisiejszą przerwę obiadową. Od zjazdu z autostrady rozglądaliśmy się za jakąś restauracją, bo godzina 12.00 minęła i obawialiśmy się, że możemy nie zdążyć na jedzenie po przejechaniu całej górskiej trasy. Dobrze wiemy, że po trzeciej zjedzenie obiadu w tych rejonach Francji graniczy z cudem. Jakoś niczego nie było aż do maleńkiej górskiej miejscowości o wdzięcznej nazwie La Vacherie. Przy głównej ulicy było dosłownie kilka domów, na jednym wisiał szyld 'Snack Bar' z dwoma stolikami wystawionymi na zewnątrz. Przy jednym siedzieli ludzie i jedli coś z frytkami. To był znak dla nas, że można coś tam zjeść, więc się zatrzymaliśmy.


Starszy pan, właściciel restauracji i jednocześnie kelner, poinformował nas, że dzisiejszy obiad (menu du jour) składa się z talerza wędlin (l'assiette de charcuterie), następnie omletu i sera, do wyboru białego lub na ostro (fromage blanche ou sec). Brzmiało to zachęcająco, choć nie do końca wyobrażałam sobie, co dostanę na talerzu. Dzieci, które do poznawania nowych smaków jeszcze nie dojrzały, interesowały wyłącznie frytki ze stekiem. Posiłek okazał się bardzo smaczny i obfity. Trzy rodzaje wędlin o nowych smakach, które dotąd oglądaliśmy tylko na targu, omlet na słono chyba z serem w środku, też odbiegał od tego, do czego jestem przyzwyczajona w Polsce. Biały ser okazał się delikatną galaretką, świeżo zrobioną z krowiego mleka, podaną po prostu z łyżką śmietany i cukrem do posłodzenia. Do tego źródlana woda do picia w glinianym dzbanku, a potem dwie kawy. Opisuję ten dzisiejszy posiłek, bo mnie zachwycił. Prosty i smaczny i do tego w przystępnej cenie, jak na tutejsze warunki. Zwyczajem francuskim, trudnym dla nas czasem do zrozumienia, na poszczególne dania trzeba było sporo czekać, mimo, że oprócz nas były zajęte jeszcze dwa stoliki (jeden w środku). Całość zajęła nam ponad godzinę, co i tak jest dobrym wynikiem :) Ten obiad będziemy szczególnie miło wspominać.


View F2010 Dzień 27: Obiad w Krowiarni (franc. La Vacherie) in a larger map

wtorek, 6 lipca 2010

Dzień 26: Jeszcze raz ochra


Dziś pożegnanie z Prowansją, ale jeszcze nie z Francją. Jutro wyjeżdżamy w stronę domu i mamy w planie odwiedzenie po drodze jeszcze kilku miejsc. Dziś wybraliśmy się do Roussillon - miasteczka tłumnie odwiedzanego przez turystów, ale jednak bardzo urokliwego. Właściwie na każdym kroku znajduje się coś wartego sfotografowania, pięknej kompozycji kwiatowej, okna z kolorową okiennicą, drzwi w kolorach prowansalskich, wszystko na tle ochrowych ścian domów, kamiennych uliczek i zaułków.


Szczególnie zauroczyła nas ścieżka ochrowa, którą idzie się około godzinki podziwiając ochrowe cuda natury.




View F2010 Dzień 26: Jeszcze raz ochra in a larger map

poniedziałek, 5 lipca 2010

Dzień 25: W dolinie Ardeche


Dzisiejszy dzień z pewnością należał do tych, które wycisnęliśmy jak cytrynę. Powrót o 22.00 na kemping był naszym rekordem. Chcemy najlepiej wykorzystać ten czas, jaki nam został tu w Prowansji, ale już wiemy, że wszystkiego nie da się zobaczyć. W środę rozpoczynamy kilkudniową podróż powrotną do Polski, a tu ciągle tyle ciekawych miejsc.


Wycieczkę zaczęliśmy od Chateauneuf-du-Pape i plantacji winorośli rosnących na każdym skrawku ziemi. Miasteczko jest świetnym celem dla osób chcących degustować francuskie wina z tych okolic, jest tu kilkudziesięciu różnych producentów (po francusku 'domain') mających swoje składy.


Głównym celem naszej eskapady była obszar po drugiej stronie Rodanu - dolina rzeki Ardeche. Zapierające dech widoki są tu na każdym kroku. Dało się odczuć więcej turystów niż w innych dolinach, które oglądaliśmy tu we Francji, choć na szczęście nie było problemu z zaparkowaniem. Szczególnie miłym momentem był Pont d'Arc - olbrzymi skalny most, przy którym teraz w upalne dni mnóstwo ludzi plażuje i biwakuje, chłodząc się w zaskakująco ciepłej rzece. Ardeche to też raj dla amatorów kajakarstwa. Można wypożyczyć kajak na odcinek od 6 do 32 km, według uznania. Kajakarzy było wczoraj całe mnóstwo! Aż się chciało samemu popłynąć.


My musieliśmy się jednak ograniczyć do samochodu i skierowaliśmy się w stronę jaskini Orgnac (Aven d'Orgnac), wyżłobionej przez Ardeche wiele milionów lat temu. I tu też zapierające dech widoki, szczególnie piękne stalagmity i przyjemny chłód.


Po wyjściu z jaskini ruszyliśmy w stronę domu po drodze mijając najpiękniejsze pola lawendy, które udało się nam zobaczyć tu we Francji. Co ciekawe te rejony to już nie Prowansja, ale Langwedocja, na granicy dystryktów Languedoc i Ardeche, koło St-Privat-de-Champclos.


Ostatnią atrakcją, którą bardzo chciał zobaczyć mój mąż, był Pont du Gard i słynny rzymski most - akwedukt, wspaniale zachowany do naszych czasów. Udało się, choć potem wracaliśmy późną nocą.


View F2010 Dzień 25: W dolinie Ardeche in a larger map

niedziela, 4 lipca 2010

Dzień 24: Miasteczka Luberonu


Po ostatnich całodniowych wycieczkach dziś był trochę luźniejszy dzień, bez specjalnego planowania. Wstaliśmy późno i wybraliśmy się do Cadenet na mszę. W kościele byliśmy jedyną rodziną z dziećmi, sami starsi ludzie i inny ksiądz, którego akcent nie zdradzał pochodzenia polskiego. Po mszy ksiądz sam do nas podszedł i szybko okazało się, że i tym razem możemy prowadzić konwersację po polsku. Bardzo miłe spotkanie. Okazało się, że jest to proboszcz tutejszej parafii i mieszka w Cadenet. Umówiliśmy się jeszcze na jutro na poranną herbatkę.


Jako, że nasze córki są wielkimi zwolenniczkami zwiedzania zamków, a od niedawna szczególnie tych, w których są lochy lub więzienia, pojechaliśmy do najbliższego chateau w Lourmarin. Jest on rzut beretem od naszego kempingu, więc wypadało go zobaczyć. Zameczek trochę poza głównymi turystycznymi trasami i nieduży, ale miło się go oglądało, choć lochów niestety nie było. Była za to sympatyczna wystawa akwarelek z tych okolic.


Po wyjściu z zamku zmęczenie i głód dały się nam we znaki, więc wróciliśmy na kemping, na basen, obiad i południowe spanko. Po południu z nowymi siłami, ruszyliśmy w objazd Luberonu. Udało się nam pochodzić po dwóch miasteczkach. Najpierw Oppede le Vieux - ruiny średniowiecznego miasta wysoko na skałach. Było już mocno pod wieczór, więc niezbyt dużo turystów. Ścieżka od parkingu prowadzi ogrodami, potem przez miasteczko do góry, gdzie sprzed kościoła rozciąga się rozległa panorama na całą Prowansję aż po Mont Ventoux. Dziś widoczność wspaniała, więc było co podziwiać.




Kolejny przystanek to Menerbes. Miasteczko zupełnie w innym stylu, bardziej cywilizowane, też na górze, jak większość miejscowości w tym rejonie. Opisywane przez Petera Mayle'a w książce "Rok w Prowansji" i kolejnych jej częściach. Pora była świetna, bo jeszcze widno, ale dużo chłodniej i nie tak wielu turystów. Miło się spacerowało, wśród kamiennych murów i kwiatów, przy muzyce jazzowej granej na żywo w jednej z restauracji.


Chcieliśmy zobaczyć jeszcze Lacoste, ale tylko popatrzyliśmy z daleka, bo już zrobiło się późno. Może kiedy indziej...


View F2010 Dzień 24: Miasteczka Luberonu in a larger map

sobota, 3 lipca 2010

Dzień 23: Camargue - miejsce niezwykłe


Za nami znów długi i pełen wrażeń dzień. Kolejny raz wybraliśmy się na wybrzeże, ale tym razem w miejsce zupełnie unikalne - do parku/rezerwatu Camargue położonego w delcie Rodanu.


Wyjechaliśmy wcześniej niż zwykle i udało się nam po drodze odwiedzić jeszcze Le Baux-de-Provence - miasteczko z zamkiem położone na skale. Jest to bardzo popularny punkt wśród turystów, więc obawialiśmy się, że będzie mocno "zadeptane". Na szczęście byliśmy rano, jeszcze przed 10-tą i ta pora jest całkiem ok na zwiedzanie bez tłumów. Większość knajpek i sklepików dopiero się otwierała, upał jeszcze nie był taki dokuczliwy, więc spacer kamiennymi uliczkami był miłym rozpoczęciem dnia.


Następny przystanek był już w Camargue, w parku ornitologicznym. I to podobało się naszym dzieciom najbardziej. Na początku ptaszki w klatkach tak jak w zoo, ale potem wędrówka wąskimi ścieżkami po lagunie, między stawami pełnymi różnorodnego ptactwa i nie tylko. Przejście krótszej ścieżki (ok. 2,6 km) w upale takim jak dziś, było dużym wyzwaniem i dla nas dorosłych, ale naprawdę było co oglądać.


Dla niewtajemniczonych dodam, że Camargue to olbrzymi obszar laguny z dzikim ptactwem, urzekającymi flamingami, pasącymi się na łąkach białymi końmi i czarnymi bykami, z plantacjami ryżu i kilkoma miasteczkami. My wstąpiliśmy do Aigues-Mortes. Właściwie to potrzebowaliśmy zjeść gdzieś obiad, a zadanie było niełatwe, bo zbliżała się godzina trzecia po południu, co jak wiadomo oznacza koniec obiadów w Prowansji ("nous sommes fini"). Muszę stwierdzić, że bardzo się nam to miasteczko spodobało. Nie tylko w kwestii jedzenia, ale warto wspomnieć, że na placu Św.Ludwika znaleźliśmy knajpkę, która serwowała obiad non-stop. Stare Miasto położone w obrębie murów, z XIII w. bardzo emocjonowało nasze dzieci, a szczególnie historia króla Ludwika IX, potem świętego, który zlecił zaprojektowanie i jego budowę oraz wieża Tour de Constance, w której przetrzymywano więźniów w czasach reformacji. Niestety nie mieliśmy możliwości, żeby obejść całe mury wokół miasta, ale to co zobaczyliśmy, było dla nas sporym zaskoczeniem na plus.


Na zakończenie ostatni punkt programu: plaża Piemanson, do której jedzie się malowniczą drogą przez środek laguny i kąpiel w ciepłym, pod wieczór, morzu. Co ciekawe, ta olbrzymia plaża jest równocześnie obozowiskiem i postojem dla kamperów. To nic, że musieliśmy wracać prawie po nocy, ale było naprawdę fajnie, jak wszyscy zgodnie stwierdzili :)





View F2010 Dzień 23: Camargue - miejsce niezwykłe in a larger map

piątek, 2 lipca 2010

Dzień 22: Targ, góry, lawenda i książki


Dziś znów dosyć intensywny dzień i przemierzonych kolejnych dwieście kilkadziesiąt kilometrów. Nasz plan na dziś nie był jakoś specjalnie ambitny: jedziemy do Carpentras zwiedzać wytwórnię słynnych prowansalskich cukierków Berlingot, a przy okazji zahaczymy o targ, który w piątki odbywa się właśnie tam. Początek wycieczki był taki sobie, bo zaparkowaliśmy daleko od wytwórni i trzeba się było nachodzić, żeby do niej dotrzeć. A na koniec się okazało, że mamy zły adres i wytwórnię przenieśli w inne miejsce. Zbliżało się południe, więc postanowiliśmy dać sobie spokój z cukierkami i wrócić do centrum miasteczka na targ, który powoli zaczynał się zwijać. Targ w Carpentras jest dosyć duży, dużo większy niż poprzedni, który oglądaliśmy dwa dni temu w Gordes. Pełen asortyment towarów i nie było już takich tłumów o tej godzinie. Zakupiliśmy sobie obiad na wynos w jednej z bud (wyśmienita włoska pizza przygotowywana i pieczona na poczekaniu), a potem jeszcze deser w postaci czereśni i zjedliśmy wszystko na ławce na placu zabaw. Nawiasem mówiąc, jak ktoś ma czas i lubi targi, to zaopatrzenie się tam w obiad na wynos ma duży sens, bo jest zwykle wszystko bardzo świeże i - co ważne - niedrogie! Targi są codziennie, tylko trzeba sprawdzić, w którym miasteczku jest danego dnia najbliżej. Nam niestety przeszkadzają tłumy i mamy mało czasu, więc na targi już go pewnie nie starczy.


W dobrych nastrojach, po zjedzeniu obowiązkowych lodów, opuściliśmy miasteczko i skierowaliśmy się w stronę Mont Ventoux, najwyższej góry w Prowansji (około 1900 m). Ponieważ można tam wjechać samochodem, to oczywiście nie mogliśmy sobie tego odmówić. Dzieci tylko czekały na hasło "przełykać ślinę" i po kilkunastu minutach byliśmy na górze. Niestety widoczność była dziś słaba, wszystko nieostre i zamglone, więc można było sobie tylko wyobrazić, jak jest przy pełnej widoczności.


Powrót do domu mój mąż zaplanował trochę naokoło, żeby zahaczyć o dolinę Gorges de la Nesque, która podobała się nam ogromnie i skąd pochodzi zdjęcie powyżej, a potem jeszcze o malutką wioskę Banon z jej wielką księgarnią Le Bleuet z kilkudziesięcioma tysiącami tytułów. To się wszystko udało i było naprawdę super. A oprócz tego odkryliśmy prawdziwe pola lawendy, których było całe mnóstwo właśnie w tych okolicach.




View F2010 Dzień 22: Targ, góry, lawenda i książki in a larger map

czwartek, 1 lipca 2010

Dzień 21: Na moście w Avignon


"Tańczą panowie, tańczą panie na moście w Avignon." Bardzo lubię tę piosenkę Ewy Demarczyk i dużym zaskoczeniem było dla mnie, że mogliśmy jej dziś słuchać na tym słynnym moście. We Francji piosenka "Sur le pont d'Avignon" z trochę inną melodią jest bardzo popularna i z tego powodu w jednym z pomieszczeń na moście jest sala audio poświęcona jej historii. Można posłuchać różnych utworów związanych z tym mostem, między innymi nasze - Ewy Demarczyk i Budki Suflera. No i naprawdę można tańczyć, co oczywiście natychmiast wykorzystały dzieci.

Nasza dzisiejsza wizyta w Avignon musiała mieć w programie oprócz mostu, także pałac papieski. Było trochę historii, trochę fajnych gadżetów, jak na przykład makieta pałacu z pomieszczeniami podświetlanymi za naciśnięciem guzika, która się naszym pociechom ogromnie podobała. Sporo pomieszczeń i sporo zwiedzania.


Po wyjściu z pałacu udało się nam zdążyć na obiad do jednej z avignońskich restauracji na świeżym powietrzu. Jednym z zamówionych plat du jour był kurczak w sosie warzywnym z pastą. No i doszliśmy do wniosku, że jedzenie, które przywieźliśmy z Polski, przygotowane nam przez babcię, zasadniczo nie odbiega od tego knajpianego. Jeszcze raz się potwierdziło, że moja mama świetnie gotuje - i to w nurcie prowansalskim! Ciekawe, że pod koniec obiadu zaczęli składać parasole w sąsiedniej restauracji. Okazało się, że właśnie wybiła trzecia;)


Potem jeszcze wycieczka statkiem po Rodanie. Nie wiem, czy to była największa atrakcja dla dzieci, bo upał się nam dawał mocno we znaki, nawet podczas rejsu. Dziś mieliśmy małą uroczystość, więc przed wyjazdem do domu jeszcze poszliśmy na granity (pokruszony lód w kubku o różnych smakach) zamiast lodów. I na koniec nieplanowana przejażdżka na karuzeli w centrum miasta. Karuzela, bardzo stylowa - taka, jakie widzieliśmy w Paryżu, tylko wtedy nie mieliśmy komu jej zafundować...


A tu można posłuchać piosenki Ewy Demarczyk: Na moście w Avignon

środa, 30 czerwca 2010

Dzień 20: Colorado


Niestety nie oglądałam jeszcze słynnego kanionu rzeki Colorado w USA, ale europejskie Colorado w miejscowości Rustrel dziś zaliczyliśmy i to całą naszą piątką na własnych nogach. Dzieci były bardzo dzielne, bo przeszliśmy prawie 6 km górskimi ścieżkami, czasem wzdłuż potoczków, czasem po mocno nasłonecznionych stokach. Ale było warto. Formy skalne w różnych odcieniach ochry robią rzeczywiście wrażenie. A i sama wędrówka po górach była dla nas atrakcją po ostatnich głównie samochodowych wycieczkach górskich.


Jak byśmy się wybierali powtórnie w te rejony, to koniecznie wzięlibyśmy kilka małych pojemniczków na kolorowy piasek, od jasnokremowego, przez brązowawy, odcień curry, aż po zupełnie czerwony lub czerwono-pomarańczowy. Zupełnie jak suche pastele używane przez nasze dzieci. Aż dziw, że można coś takiego spotkać w naturze.


Było znów bardzo gorąco, więc utrudzeni mieliśmy ochotę coś zjeść dobrego po zakończeniu wycieczki. Wstąpiliśmy do knajpki w Rustrel, ale okazało się, że jest punkt 15.00, a o tej porze w restauracjach francuskich już nie podaje się jedzenia. Obiad można zjeść w przerwie obiadowej pomiędzy 12 a 15 lub wieczorem około 18-19. Co kraj, to obyczaj. No więc chcąc nie chcąc musieliśmy zjeść znów obiad w domu, co jest naszym stałym zwyczajem, bo dzieci mamy dość wybredne, a obiadki domowe ze słoików super smaczne. Wracaliśmy przez Apt bardzo malowniczą serpentynką (droga D943) mijając sady czereśniowe obsypane teraz owocami, gaje oliwne, bardzo rzadkie, nawet w tych rejonach, pola lawendowe, lasy dębowe i oczywiście plantacje winorośli. Dzieci spały, a my upajaliśmy się widokami.

wtorek, 29 czerwca 2010

Dzień 19: Lawendowe pola


Dzisiejszy dzień zaczęliśmy od targu w Gordes. Jednak zamiast spodziewanego lokalnego marketu z artykułami rolnymi znaleźliśmy się wśród tłumu ludzi, w dużej części angielskojęzycznych, na targu ze wszystkim, co może być interesujące dla turysty. Był to nasz pierwszy targ tu w Prowansji, więc z zainteresowaniem oglądaliśmy stragany. Zakupiliśmy pyszne czereśnie, jakich nie ma w Polsce, jak zgodnie stwierdziły dzieci ;) W czasie targu praktycznie niemożliwe było zwiedzanie miasteczka z uwagi na kłębiące się wszędzie tłumy.


Dwa kroki od Gordes znajduje się trzecia z "sióstr", jak nazywają Francuzi trzy podobne do siebie klasztory cystersów położone w Prowansji, Abbaye de Senanque. Prawie wszystkie przewodniki z tego rejonu mają na okładce widoczek stamtąd z klasztorem i polem lawendy. Bardzo byłam ciekawa tych pól, o których tyle się naczytałam. No i jednak chyba jestem odrobinę zawiedziona, bo lawenda już prawie przekwitła, tylko gdzieniegdzie można znaleźć kwiatki na łodyżkach. Kolor pól jest bardziej ciemnogranatowy niż fioletowy, jak podczas kwitnienia, ale może trochę wybrzydzam. Jak popatrzyłam na zdjęcia, to i tak nawet przekwitnięta lawenda wygląda pięknie. Sam klasztor, po którym oprowadzała nas przez godzinę przewodniczka, ponieważ zamieszkany, to chyba jest najciekawszy z tych, które widzieliśmy. Dużo się można było dowiedzieć o zakonie i zwyczajach klasztornych, pod warunkiem, że się rozumie francuski, co w ogóle jest sprawą niezwykle przydatną podczas podróży tu we Francji. Minusem tego miejsca jest to, że ściągają tu tabuny turystów i każdy chce sobie zrobić zdjęciem na lawendowym polu na tle klasztoru. Zupełnie tak jak my ;)


Dzień był bardzo upalny, więc po wizycie w opactwie, pojechaliśmy na lody do Fontaine-de-Vaucluse (były nawet o smaku lawendowym!), bardzo miłego miasteczka nad rzeką Sorgue. Można tam odbyć wycieczkę do źródeł, co oczywiście zrobiliśmy. Tym się też mocno utrudziliśmy, ale na końcu trasy dzieci mogły chwilkę pobrodzić w szmagardowym jeziorku, z którego wypływa rzeka. Sama Sorgue miała ciemnozielony, butelkowy kolor - zupełnie niezwykły.