środa, 30 czerwca 2010

Dzień 20: Colorado


Niestety nie oglądałam jeszcze słynnego kanionu rzeki Colorado w USA, ale europejskie Colorado w miejscowości Rustrel dziś zaliczyliśmy i to całą naszą piątką na własnych nogach. Dzieci były bardzo dzielne, bo przeszliśmy prawie 6 km górskimi ścieżkami, czasem wzdłuż potoczków, czasem po mocno nasłonecznionych stokach. Ale było warto. Formy skalne w różnych odcieniach ochry robią rzeczywiście wrażenie. A i sama wędrówka po górach była dla nas atrakcją po ostatnich głównie samochodowych wycieczkach górskich.


Jak byśmy się wybierali powtórnie w te rejony, to koniecznie wzięlibyśmy kilka małych pojemniczków na kolorowy piasek, od jasnokremowego, przez brązowawy, odcień curry, aż po zupełnie czerwony lub czerwono-pomarańczowy. Zupełnie jak suche pastele używane przez nasze dzieci. Aż dziw, że można coś takiego spotkać w naturze.


Było znów bardzo gorąco, więc utrudzeni mieliśmy ochotę coś zjeść dobrego po zakończeniu wycieczki. Wstąpiliśmy do knajpki w Rustrel, ale okazało się, że jest punkt 15.00, a o tej porze w restauracjach francuskich już nie podaje się jedzenia. Obiad można zjeść w przerwie obiadowej pomiędzy 12 a 15 lub wieczorem około 18-19. Co kraj, to obyczaj. No więc chcąc nie chcąc musieliśmy zjeść znów obiad w domu, co jest naszym stałym zwyczajem, bo dzieci mamy dość wybredne, a obiadki domowe ze słoików super smaczne. Wracaliśmy przez Apt bardzo malowniczą serpentynką (droga D943) mijając sady czereśniowe obsypane teraz owocami, gaje oliwne, bardzo rzadkie, nawet w tych rejonach, pola lawendowe, lasy dębowe i oczywiście plantacje winorośli. Dzieci spały, a my upajaliśmy się widokami.

wtorek, 29 czerwca 2010

Dzień 19: Lawendowe pola


Dzisiejszy dzień zaczęliśmy od targu w Gordes. Jednak zamiast spodziewanego lokalnego marketu z artykułami rolnymi znaleźliśmy się wśród tłumu ludzi, w dużej części angielskojęzycznych, na targu ze wszystkim, co może być interesujące dla turysty. Był to nasz pierwszy targ tu w Prowansji, więc z zainteresowaniem oglądaliśmy stragany. Zakupiliśmy pyszne czereśnie, jakich nie ma w Polsce, jak zgodnie stwierdziły dzieci ;) W czasie targu praktycznie niemożliwe było zwiedzanie miasteczka z uwagi na kłębiące się wszędzie tłumy.


Dwa kroki od Gordes znajduje się trzecia z "sióstr", jak nazywają Francuzi trzy podobne do siebie klasztory cystersów położone w Prowansji, Abbaye de Senanque. Prawie wszystkie przewodniki z tego rejonu mają na okładce widoczek stamtąd z klasztorem i polem lawendy. Bardzo byłam ciekawa tych pól, o których tyle się naczytałam. No i jednak chyba jestem odrobinę zawiedziona, bo lawenda już prawie przekwitła, tylko gdzieniegdzie można znaleźć kwiatki na łodyżkach. Kolor pól jest bardziej ciemnogranatowy niż fioletowy, jak podczas kwitnienia, ale może trochę wybrzydzam. Jak popatrzyłam na zdjęcia, to i tak nawet przekwitnięta lawenda wygląda pięknie. Sam klasztor, po którym oprowadzała nas przez godzinę przewodniczka, ponieważ zamieszkany, to chyba jest najciekawszy z tych, które widzieliśmy. Dużo się można było dowiedzieć o zakonie i zwyczajach klasztornych, pod warunkiem, że się rozumie francuski, co w ogóle jest sprawą niezwykle przydatną podczas podróży tu we Francji. Minusem tego miejsca jest to, że ściągają tu tabuny turystów i każdy chce sobie zrobić zdjęciem na lawendowym polu na tle klasztoru. Zupełnie tak jak my ;)


Dzień był bardzo upalny, więc po wizycie w opactwie, pojechaliśmy na lody do Fontaine-de-Vaucluse (były nawet o smaku lawendowym!), bardzo miłego miasteczka nad rzeką Sorgue. Można tam odbyć wycieczkę do źródeł, co oczywiście zrobiliśmy. Tym się też mocno utrudziliśmy, ale na końcu trasy dzieci mogły chwilkę pobrodzić w szmagardowym jeziorku, z którego wypływa rzeka. Sama Sorgue miała ciemnozielony, butelkowy kolor - zupełnie niezwykły.

poniedziałek, 28 czerwca 2010

Dzień 18: Bez horyzontu


Dziś wyprawiliśmy się nad morze do Cassis, żeby zobaczyć na własne oczy słynne Les Calanques czyli fiordy Morza Śródziemnego. Samo Cassis, urocze miasto portowe, od razu skojarzyło się nam z Saint-Tropez. W porcie mnóstwo jachtów i stateczków wożących turystów w stronę "kalanek", więc i my także udaliśmy się w taki rejs. Poradzono nam, żeby ze względu na dzieci wybrać opcję minimum, czyli 3 "kalanki", które można zobaczyć w około 50 minut. Bardzo miła wycieczka, akurat, żeby dzieci się nie znudziły i nie zasnęły, do czego mają tendencję na statkach ;) Rzeczywiście jest co podziwiać, szczególnie najpiękniejszy trzeci fiord En Vau.


Drugim punktem programu wycieczki była kąpiel w morzu. Wybraliśmy się na plażę najbliższą portu, tuż przy głównym deptaku. Sporo ludzi na plaży i w wodzie, ale jakoś nie było tłoku, który znamy na przykład z Łeby.


Potem jeszcze mała przegryzka, do samochodu i w górę na Cap Canaille. To najwyższy klif we Francji i widok zapierający dech. Przypomniały mi się nasze wakacje 11 lat temu, na Maderze. Tam też widzieliśmy wyłaniające się z chmur czy mgły strzeliste fiordy oblewane przez ocean.


Dziś powietrze nie było całkiem przejrzyste i morze całkowicie zlewało się z niebem. Nie było horyzontu, tylko wielka niebieska przestrzeń. Cudnie.

niedziela, 27 czerwca 2010

Dzień 17: I jak go zatytułować?

Rano ustaliliśmy, że dziś nic specjalnego nie robimy, wybierzemy się do kościoła, a potem byczymy się i już. Ale jakoś całkowite nicnierobienie nam chyba jednak nie wychodzi, bo jak usiadłam do wieczornego podsumowania, to widzę, że jest trochę do opisania.


Najpierw przedpołudniowa msza w kościele w Cadenet, które jest typowym prowansalskim miasteczkiem położonym na wzgórzu, z domami zbudowanymi z lokalnego kamienia, kolorowymi okiennicami, kwitnącymi wszędzie kwiatami, ulicami w górę i w dół - sam urok. Podczas mszy byliśmy świadkami chrztów trójki francuskich dzieci, było uroczyście, ale sprawnie. Ciekawe wydało mi się, że cała liturgia bardzo przypominała Polskę, no i okazało się, że intuicja mnie nie myliła, bo po mszy zagadnęłam księdza po polsku, a on się tylko uśmiechnął i zaczęła się rozmowa :) Nie miałam wcześniej w ogóle świadomości jaki "rynek pracy" otworzył się przed polskimi księżmi we Francji, a tu co niedzielę natrafiamy na tego dowody.


Po mszy, po drodze na kemping wstąpiliśmy jeszcze do opactwa cystersów, drugiego po Thoronet oglądanego przez nas w Prowansji - Abbaye de Silvacane, z którym prawie sąsiadujemy. Średniowieczne, surowe mury skłaniające do refleksji, piękne datale, spokój, cisza,przyjemny chłód - wszystko to sprawiało, że nie chciało się stamtąd wcale wychodzić.


No, ale kemping wzywał, a szczególnie jego wodne atrakcje. Najpierw plaża nad jeziorkiem, potem jeszcze basen dla chętnych, a na koniec obiad złożony z makaronu z pysznym mięskiem ze słoika, przygotowanym nam przez babcię przed wyjazdem.


A po obiedzie pojawił się pomysł, żeby może jeszcze gdzieś skoczyć, bo tu wszędzie blisko. No i wybraliśmy się do Bonnieux z przejazdem przez góry Luberonu. Trochę humory nie dopisywały, bo towarzystwo zdążyło zasnąć w czasie drogi, a potem było rozespane, ale lody bardzo sytuację poprawiły. Na szczęście Bonnieux okazało się spokojnym, trochę opustoszałym, pięknym miasteczkiem, w którym mogliśmy się oddać naszym ulubionym, teraz prawie codziennym aktywnościom: łaziliśmy starymi kamiennymi uliczkami, oglądaliśmy stare budowle (kościół na samej górze), podziwialiśmy z góry piękną panoramę aż po horyzont (to my!), wypatrywaliśmy koty (to dzieci!), przyglądaliśmy się kompozycjom kwiatowym przed domami (to ja!), strzelaliśmy fotki (to mój mąż!).

sobota, 26 czerwca 2010

Dzień 16: Prawdziwa Prowansja


Od dziś mieszkamy w nowym miejscu. Opuściliśmy Lazurowe Wybrzeże i przemieściliśmy się wgłąb Prowansji w okolice miasteczka Cadenet. Jesteśmy też na kempingu, które lubimy coraz bardziej;), ale prawie wszystko uległo zmianie. Dużo głośniej cykają cykady. Jest goręcej, dużo goręcej, wręcz upał. Inni gospodarze kempingu, bardziej sympatyczni i bezpośredni - pani na recepcji na powitanie ucałowała nasze dziewczynki, czym mocno nas zaskoczyła. Domek trochę mniejszy, ale za to z większą łazienką. Basen też mniejszy, ale jest jezioro z plażą. Wokół dużo mniej Francuzów, a więcej Holendrów, Niemców, Anglików i innych nacji po trochu. Na razie nikogo z Polski oprócz nas. Plac zabaw fajniejszy, bo i dla dużych dzieci też przewidziano atrakcje. Teraz mamy bliżej do wielu miejsc, które jeszcze chcemy zobaczyć w Prowansji. Jesteśmy zadowoleni, bo lubimy zmiany i taka zmiana otoczenia w środku wakacji zwykle jest korzystna.


Po drodze na nowy kemping wstąpiliśmy do Gonfaron do wioski żółwi. Niezwykłe miejsce, które z pewnością warto odwiedzić, szczególnie podróżując z dziećmi. Nie jest to zoo, a raczej ośrodek badawczo-edukacyjny, jak o sobie piszą. Można tam przyjrzeć się różnym żółwiom, małym i dużym, dreptającym sobie (nawet dość szybko!) po lesie, poznać problemy związane z ochroną żółwi, naprawdę fajna lekcja przyrody w naturze. Dzieci były zauroczone, szczególnie żółwim żłobkiem.


Dalej wyznaczyliśmy sobie drogę w ten sposób, aby ominąć Aix-de-Provence i jechać tylko lokalnymi drogami. Mnóstwo piękna wokół, urokliwe miasteczka, w porze sjesty trochę senne, ciągnące się kilometrami winnice i lasy. Dużo różnych kwiatów: w doniczkach na tle starych murów, w ogrodach przy domostwach, ale i dzikich rosnących przy drodze. Gdzieniegdzie kwitnąca teraz bajkowo lawenda, ale na prawdziwe, wielkie pole lawendowe jeszcze się nie natknęliśmy. Na dłużej zatrzymaliśmy się w St-Maximin-la-Ste-Baume, gdzie znajduje się podominikański klasztor z relikwiami Św. Marii Magdaleny. Miłe miasteczko tętniące życiem, dziś odbyło się tam kilka ślubów - było co podziwiać.





View F2010 Dzień 16: Prawdziwa Prowansja in a larger map

piątek, 25 czerwca 2010

Dzień 15: Przygotowanie do przeprowadzki

Na szczęście dziś od rana mamy internet, bo ostatnie trzy wieczory coś szwankowało z kempingowym wi-fi, więc mogę odrobić zaległości związane z publikacją postów. Dla jednych to będzie dzień odpoczynkowy, dla innych - mocno pracowity;) Jest piękna pogoda 24 stopnie C, świeci słońce, lekki, miły wiaterek. Basen, być może wypad do najbliższego miasteczka na degustację czegoś dobrego, pranie, pakowanie i sprzątanie. Jednym słowem przygotowanie do jutrzejszej przeprowadzki na drugi kemping, na którym spędzimy resztę naszych wakacji.

Dzień 14: Alpejskie marzenie

Dzisiejsza wyprawa w Alpy jest prawdopodobnie najtrudniejszą, najdłuższą, ale i najpiękniejszą widokowo jednodniową wycieczką, jaką zaplanował dla naszej rodziny mój mąż. Tak naprawdę to było jego marzenie od początku przyjazdu tutaj: wybrać się na przełęcz Col de la Bonette. Przyznam się szczerze, w ogóle nie miałam świadomości, gdzie się wybieramy. Wiedziałam tylko, że będzie naj, naj. I rzeczywiście tak było.


Z uwagi na dzieci w grę wchodziła tylko samochodowa wyprawa od rana do wieczora, żeby na noc powrócić na kemping. Wyjechaliśmy wcześniej niż zwykle czyli o 8.00. I autostradą, a potem malowniczą trasą w dolinie rzeki Var, wzdłuż której równolegle biegnie linia ciuchci prowansalskiej, mknęliśmy w kierunku Alp (Alpes de Haute Provence). Przemierzyliśmy dziś kilka dolin i praktycznie każda była niezwykle piękna, porównywalna z kanionem Verdon, który widzieliśmy kilka dni temu. Z doliny rzeki Var skręciliśmy do Gorges du Cians (D28), dość wąskiego kanionu z czerwono zabarwionymi strzelistymi skałami po obu stronach. Potem dojazd do Col de la Couillole (1678 m) i najbardziej karkołomna część naszej wyprawy (co się dopiero później okazało!), zjazd do doliny rzeki Tinée - wąską, strasznie krętą drogą D30, z ostrymi zakrętami, cud, że był tam stosunkowo mały ruch. Dalej pojechaliśmy już wygodnie wzdłuż Gorges de Valabres drogą D2205, podziwiając uroki alpejskiej natury i stopniowo nabierając wysokości.


Ostatni odcinek D64 na Col de la Bonette (2802 m) był szczególnie malowniczy, bo jechaliśmy łagodną serpentyną wijącą się wśród kwitnących łąk i skał pokrytych gdzieniegdzie śniegiem. Wrażeń moc u pasażerów, u kierowcy - jeszcze więcej :) Nawet nasze dzieci, które nieczęsto coś wzrusza, były mocno zainteresowane. Zwłaszcza świstakami śmigającymi przed samochodem tak szybko, że trudno je było porządnie sfotografować. Widziane z daleka łaciate góry teraz były na wyciągnięcie ręki.


Na samej przełęczy wreszcie dłuższy postój, połączony z jedzeniem kanapek i sesją zdjęciową. Co prawda było tam dość tłoczno, ale jednak miło. Potem na drugą stronę w kierunku miejscowości Jausiers i dalej z powrotem drogą D902 na kolejną przełęcz Col de la Cayolle (2326 m) i dolinami chwilami przypominającymi nasze Tatry Zachodnie. Bardzo ciekawy okazał się także kanion rzeki Var Gorges de Daluis, z czerwonymi skałami i kilkoma pięknymi miejscami widokowymi.


Dalej przez Castellane do Grasse, gdzie zahaczyliśmy o fast food z placem zabaw, który dzieci lubią najbardziej ;) i autostradą do domu. W sumie 12 godzin jazdy z przerwami. Dzieciom się podobało, były przeszczęśliwe zwłaszcza z powodu ostatniego punktu programu naszej wycieczki, a i nam ten dzisiejszy "maraton", choć chwilowo mocno wyczerpujący, dostarczył niezapomnianych wrażeń.


Pokaż F2010 Dzień 14 : Alpejskie marzenie na większej mapie

środa, 23 czerwca 2010

Dzień 13: Winnice i stare budowle


Za nami kolejny bardzo udany dzień. Dziś wybraliśmy się w okolice średniowiecznego opactwa Cystersów (Abbaye du Thoronet). Klasztor położony w lesie laurowo-oliwnym: stare kamienne mury, w krużgankach strzyżone żywopłoty, chorały w kościele w wykonaniu grupy turystów, piękna słoneczna pogoda, niezbyt dużo ludzi - słowem miejsce, które mile zapadło nam w pamięć.


Po wyjściu z opactwa ruszyliśmy lokalną drogą w stronę miasteczka Entrecasteaux i znaleźliśmy się wśród pól winorośli, poprzetykanych gdzieniegdzie lasami i drzewami oliwnymi. Krajobraz dobrze znany z Toskanii, który mogę podziwiać bez końca.


W Entrecasteaux początkowo mieliśmy się nie zatrzymywać, ale zmieniliśmy zdanie, bo nasza czteroletnia córeczka zapragnęła zobaczyć zamek. Co prawda zamek w miasteczku nie należy do księcia i zwiedzać go można tylko raz w ciągu dnia o 16.00, a myśmy byli w okolicach południa, to i tak było co oglądać. Dziewczynkom podobały się labirynty strzyżonych żywopłotów w zamkowym ogrodzie, a nam wąskie uliczki ze starymi domami - trochę opustoszałe - dokładnie takie, jakie lubimy najbardziej.


Podobnymi uliczkami, pustymi z uwagi na czas sjesty pochodziliśmy także w Cotignac, w którym zrobiliśmy kolejny przystanek. Zjedliśmy kanapki na ławce przy skwerku otoczonym malowniczymi kamieniczkami, a potem gorąco dało się nam we znaki, bo dzieci wypatrywały tylko sklepu, gdzie moglibyśmy nabyć lody.


Z Cotignac skierowaliśmy się do wodospadów Cascade de Sillans. Z parkingu trzeba było do nich dojść piechotką około 1 km, ale naprawdę nie żałowaliśmy. Dzieci mogły sobie w nagrodę zanurzyć stopy w przeraźliwie zimnej wodzie w kolorze szmaragdowym w jeziorku poniżej wodospadów. Niestety skończyło się nam picie, a upał doskwierał niemiłosiernie, więc jeszcze po drodze zaliczyliśmy sklep Intermarche w Aups, gdzie nabyliśmy wszystkie wiktuały potrzebne do przygotowania kolacji oraz clue dnia - lody melonowe.


Na szczęście udało się nam wrócić przed 18.00, więc zdążyliśmy jeszcze na basen. Po takim upalnym dniu pływanie i zabawy w wodzie sprawiły wszystkim dużą przyjemność.


Pokaż F2010 Dzień 13 : Winnice i stare budowle na większej mapie

Dzień 12: W królestwie zapachów

Od rana tematem głównym rozmów naszych dzieci był basen, czy zdążymy wrócić z wycieczki przed zamknięciem o 19.00. Wybraliśmy jako nasz dzisiejszy cel wycieczkowy miasto Grasse, niezbyt daleko położone, żeby móc jeszcze popływać po powrocie na kemping. Pojechaliśmy tam lokalnymi drogami przez masyw Esterel, żeby trochę zaoszczędzić, ale i tak częściowo automapa poprowadziła nas autostradą, przy czym akurat o dziwo odcinek ten nie był płatny.


Po dojechaniu do celu jakoś udało się znaleźć wielopoziomowy parking z wolnymi miejscami i ruszyliśmy w miasto. Zrobiło na nas miłe wrażenie - sporo wyrobów artystycznych i kosmetycznych, ciekawe zaułki i niezbyt tłoczno. W pewnym momencie stanęliśmy przed Muzeum Ubiorów i Biżuterii (Musée provençal du costume et du bijou) i nasze córki natychmiast zapragnęły je zobaczyć. A ponieważ okazało się, że jest darmowe, to weszliśmy bez wahania. Ekspozycja nie była jakoś ogromna, ale jak na potrzeby naszych dziewczyn całkiem wystarczająca - obejrzeliśmy wszystko z dużym zainteresowaniem.


Okazało się, że to był tylko wstęp do dalszego zwiedzania, bo zaraz po sąsiedzku znajdowała się fabryka perfum oraz muzeum Fragonard. Samo zwiedzanie muzeum oraz fabryki było bezpłatne, ale nie sposób było czegoś nie kupić w miejscowym sklepie. Sprzedażowy majstersztyk! Oczywiście spędziliśmy tam masę czasu, wręcz nie mogliśmy wyjść, gdyż wpadłyśmy (nasze córki i ja ;) w trans testowania różnych zapachów. Dziewczynki stwierdziły nawet, że jest to tak ciekawe, że nawet na basen możemy się spóźnić ;)


Z powrotem poszliśmy trochę inną drogą, wąskimi zaułkami rzadko odwiedzanymi przez turystów, odwiedzając po drodze katedrę. Odżyły we mnie wspomnienia lizbońskiej Alfamy, zwłaszcza, że gdzieniegdzie suszyło się pranie na sznurkach wysoko zamocowanych pod oknami kamienic. Wreszcie doszliśmy do parkingu Martely, gdzie mieliśmy zaparkowany samochód. Okazało się, że sąsiaduje on z supermarketem Monoprix i tam mogliśmy nabyć prowiant do lunchowych kanapek oraz lody pakowane po 6 sztuk, które są dość atrakcyjną cenowo alternatywą dla lodów sprzedawanych w małych sklepikach. Gdy skierowaliśmy się do samochodu, okazało się, że nikt z nas nie zapamiętał dokładnie, gdzie zaparkowaliśmy. No i zaczęły się poszukiwania samochodu, bo obok siebie były dwa podobne wielopiętrowe parkingi. Trzeba było powrócić jeszcze raz do miejsca, od którego zaczęliśmy zwiedzanie Grasse i tym sposobem udało się nasz kochany pojazd odnaleźć. Nie będę nawet pisać, ile czasu na to straciliśmy. Teraz dzieci już pilnują bardzo dokładnie, gdzie parkujemy :)


W drodze powrotnej do Frèjus odwiedziliśmy jeszcze malowniczy wąwóz rzeki Loup i wodospady (Gorges du Loup), a także miasteczko St-Paul-de-Vence.


St-Paul nie zrobiło na nas dobrego wrażenia, choć samo w sobie urokliwe to bardzo zatłoczone - całkowicie opanowane przez turystów różnych nacji i sklepiki z luksusowymi pamiątkami. W sumie dzień można było zaliczyć do udanych, bo po powrocie udało się jeszcze pobawić się i popływać w basenie, a potem zjeść smaczną obiadokolację :)

poniedziałek, 21 czerwca 2010

Dzień 11: Uroki Monako

Na naszym samochodowym liczniku kolejne 200 km. Dziś zwiedzaliśmy księstwo Monako. Najpierw trzeba było tam dojechać, ale autostradą udało się to nam niemal błyskawicznie. Ilekroć jadę autostradą, myślę o dniu, kiedy w ten sposób będziemy mogli przemieszczać się swobodnie w Polsce. Tylko kiedy będzie ten dzień...? Dlaczego w innych krajach to tak szybko idzie, oddawane są setki kilometrów autostrad, a u nas... To taka mała refleksja.


W Monako byliśmy pierwszy raz, więc przede wszystkim wyzwaniem było znalezienie odpowiedniego podziemnego parkingu, co zajęło nam chwilę. Rzeczywiście każdy skrawek ziemi wykorzystany do maksimum. Żelaznem punktem programu było Muzeum Oceanograficzne z przepięknymi akwariami. Ktokolwiek odwiedza to państewko, szczególnie z dziećmi, to miejsce trzeba odwiedzić koniecznie. Ekspozycje typowo muzealne zlokalizowane na pierwszym piętrze nie wzbudziły dużego zainteresowania naszych pociech, choć są na pewno też ciekawe, natomiast wielkie i mniejsze akwaria przedstawiające florę i faunę mórz tropikalnych oraz Morza Śródziemnego zapadną nam w pamięć na długo. Nawet nasza czteroletnia córeczka była oczarowana wielkim dwupoziomowym akwarium z rafami koralowymi, gdzie pomiędzy rybami śmigały rekiny.
My ogólnie lubimy rybki, więc jest to temat, który przyciąga nas jak magnes zawsze i wszędzie.



Po zjedzeniu lunchu w postaci kanapek na dziedzińcu przed muzeum, przyszedł czas na podziwianie panoram miasta i leżącego nieopodal Monte Carlo, którego już nie zwiedzaliśmy, choć, jak byśmy byli bez dzieci, nie omieszkalibyśmy tego zrobić. Przez ogrody, dla mnie super ciekawe z rzadkimi okazami drzew z różnych części świata, doszliśmy do katedry. Po wyjściu z niej skierowaliśmy się do obiektu westchnień naszych córek, pałacu zamieszkiwanego przez prawdziwego księcia. Tematy balów, sposoby poruszania się i ubierania księcia, czy ma żonę, czy nie - wszystko było dla nich ważne. Nasza czteroletnia Karolcia była trochę zawiedziona, że pałac pilnowany jest przez gwardzistów i, że nie można pójść ot tak sobie odwiedzić "książa" czyli księcia, ale jakoś sobie to wytłumaczyła - "bo on dziś nie wydaje balu...".

Monako rzeczywiście jest bardzo zatłoczone, samochodami i turystami ze wszystkich stron świata - w tym sporo z Polski. Na mnie zrobiło pozytywne wrażenie, bardzo zadbane, non-stop sprzątane, troszczące się o turystów, np. w kwestiach informacji. Ceny też jakoś nie zwalały z nóg, przynajmniej lodów ;) Po prostu ładne.


Potem w powrotnej drodze rzut oka na malownicze Eze, miasto położone na skale wysuniętej w morze i dalej górną trasą Corniche (Grande Corniche - droga wykuta w skałach wzdłuż wybrzeża, piękna widokowo) powrót na autostradę.

niedziela, 20 czerwca 2010

Dzień dziesiąty: Dzieci górą !

Dziś dzień odpoczynkowy. Po ulewnej nocy, od rana słońce wygląda zza chmur, ale deszcz wisi w powietrzu. Dzieci urządziły strajk: żadnych wycieczek tylko basen. Siedzą teraz na krytym basenie z tatą, a ja odpoczywam przy komputerze ;) Po południu planujemy wyprawę do Frejus, żeby dokończyć zwiedzanie miasteczka. Wczoraj wieczorem udało się nam zrobić jeszcze zakupy w Geancie, bo dziś wszystko zamknięte. Aż trudno nam było w to uwierzyć, ale we Francji w niedziele prawie wszystkie sklepy pozamykane.

Dzień dziewiąty: Kanion rzeki Verdon


Wczorajszy dzień spędziliśmy w prawdziwych górach podziwiając malowniczy wąwóz rzeki Verdon. W zasadzie całą trasę wokół kanionu przemierzyliśmy samochodem, zatrzymując się tylko od czasu do czasu, żeby zrobić trochę zdjęć. Pogoda była wietrzna, okresowo słoneczna i co najważniejsze, tym razem nie padało :)

Co tu dużo mówić, to była wycieczka zapierająca dech, ale głównie nam. Dzieci owszem stwierdziły, że ładne widoki i nawet się dziwiły, że tam w dole widać rzekę, ale
bardziej były zainteresowane słuchaniem bajki w samochodzie. Mam jednak głębokie przekonanie, że i tak warto zwiedzać takie miejsca razem z dziećmi. Kto wie, czy przyjadą tu kiedyś same...

Cała trasa jest piękna. Ciekawe punkty to most na rzece Artuby (podobno najwyższy w Europie), jezioro Ste-Croix, miasteczko Aiguines

oraz liczne punkty widokowe, dość dobrze oznakowane wzdłuż trasy, do których czasem trzeba dojść kilkadziesiąt-kilkaset metrów.

Dla mnie najbardziej mrożąca krew w żyłach była eskapada drogą Route des Cretes, gdzie najwyższy odcinek trasy został zmieniony na drogę jednokierunkową - dzięki Bogu. Droga nie jest wcale taka wąska, jak przystało na górskie serpentyny, ale brak jakichkolwiek zabezpieczeń nad przepaściami robi wrażenie. Jakie szczęście, że to nie ja prowadziłam samochód ;)



View F2010 Dzień 9 : Kanion rzeki Verdon in a larger map

piątek, 18 czerwca 2010

Dzień ósmy: W bajecznym Marinelandzie


Za nami pierwszy tydzień wakacji. Trochę plany nam pokrzyżowały ostatnie ulewy, a tu ciągle sporo miejsc, które chcemy zobaczyć, pozostało do "odhaczenia" na naszej liście... Dziś pogoda na Lazurowym Wybrzeżu była piękna, więc wybraliśmy się w kierunku Antibes do Marinelandu, żeby zobaczyć delfiny. Spędziliśmy tam cały dzień, bo rzeczywiście atrakcji moc: delfiny, orki, rekiny, lwy morskie, foki, różne typy akwariów, ptaki drapieżne, place zabaw dla dzieci, muzeum morskie. Przy wejściu dostaje się planik z zaznaczonymi godzinami pokazów poszczególnych zwierząt i potem już indywidualnie planuje się pobyt na terenie morskiego zoo. Nam najbardziej podobały się delfiny oraz orki. Nie jestem zwolenniczką cyrku ani miejsc, gdzie tresuje się zwierzęta, ale od kiedy mam dzieci regularnie chodzimy do zoo i przekonujemy się do walorów edukacyjnych tego typu instytucji.

Dzieci jakoś to wszystko wytrzymały i nawet nie zasnęły w powrotnej drodze. Pojechaliśmy autostradą, więc zaoszczędziliśmy masę czasu. Jedynie nie wiedzieliśmy, że dobrze jest zabrać ze sobą ręcznik i ubranie na zmianę, bo może zdarzyć się mały prysznic w wykonaniu orki albo lwa morskiego. I jest wtedy, co wspominać ;)


View F2010 Dzień 8 : W bajecznym Marinelandzie in a larger map

Dzień siódmy: Świat jest piękny !


Przez te kilka dni pobytu na prowansalskiej ziemi stale się uczymy, że trzeba być gotowym w każdej chwili do zmodyfikowania pierwotnych planów wycieczkowych. Cała wczorajsza noc to jedna wielka ulewa, ale rano już świeciło piękne słońce. Wiemy z internetu i dziś mogliśmy naocznie sprawdzić, że ostatnie ulewy dokonały wielu spustoszeń w okolicznych miejscowościach. Między innymi w okolicach Draguignan zamknięto drogi, które się zapadły i dłuższy czas w Ste-Maxime brakowało prądu. Tak więc chcąc skorzystać ze słonecznej pogody postanowiliśmy zapuścić się dziś do kanionu rzeki Verdon - podobno mega atrakcji na skalę europejską. Już sam dojazd przez góry był przyjemnością, bo trasa piękna widokowo i mijaliśmy ciekawe miasteczka, między innymi Bagnol en Foret i Fayence. Dotarliśmy do rzeki Verdon, udało się nam wyjść z samochodu na pierwszym postoju, bo akurat rzeką spływały załogi na pontonach i właśnie wtedy rozpadał się deszcz. Musieliśmy zmienić plan, bo w deszczu podziwianie kanionu nie miało specjalnego sensu i warto z tym poczekać na lepszą aurę. Skierowaliśmy się w stronę Saint Tropez.

W Saint Tropez pochodziliśmy po wąskich, eleganckich uliczkach, a potem usiedliśmy na bulwarze nadmorskim w porcie, żeby zjeść zakupione na miejscu pyszne kanapki. Kontemplowaliśmy widoki i przyglądaliśmy się ludziom i jachtom. Potem jeszcze przypatrywaliśmy się popołudniowej grze w boules na placu de Lices. Chyba z sześć ekip, przeważnie starszych panów, grało w tym samym czasie w różnych miejscach placu. A ja się na początku zastanawiałam, że taki słynny plac, a nie jest wybrukowany... A to właśnie po to, aby móc grać tam w boules, inaczej petanque. Brigitte Bardot nie spotkaliśmy, ani nie znaleźliśmy słynnego budynku żandarmerii (nigdzie o tym nie piszą w przewodnikach, a planu miasteczka nie zabraliśmy dziś na wycieczkę - kolejna nauczka!), ale Saint Tropez będziemy miło wspominać :)