niedziela, 27 czerwca 2010

Dzień 17: I jak go zatytułować?

Rano ustaliliśmy, że dziś nic specjalnego nie robimy, wybierzemy się do kościoła, a potem byczymy się i już. Ale jakoś całkowite nicnierobienie nam chyba jednak nie wychodzi, bo jak usiadłam do wieczornego podsumowania, to widzę, że jest trochę do opisania.


Najpierw przedpołudniowa msza w kościele w Cadenet, które jest typowym prowansalskim miasteczkiem położonym na wzgórzu, z domami zbudowanymi z lokalnego kamienia, kolorowymi okiennicami, kwitnącymi wszędzie kwiatami, ulicami w górę i w dół - sam urok. Podczas mszy byliśmy świadkami chrztów trójki francuskich dzieci, było uroczyście, ale sprawnie. Ciekawe wydało mi się, że cała liturgia bardzo przypominała Polskę, no i okazało się, że intuicja mnie nie myliła, bo po mszy zagadnęłam księdza po polsku, a on się tylko uśmiechnął i zaczęła się rozmowa :) Nie miałam wcześniej w ogóle świadomości jaki "rynek pracy" otworzył się przed polskimi księżmi we Francji, a tu co niedzielę natrafiamy na tego dowody.


Po mszy, po drodze na kemping wstąpiliśmy jeszcze do opactwa cystersów, drugiego po Thoronet oglądanego przez nas w Prowansji - Abbaye de Silvacane, z którym prawie sąsiadujemy. Średniowieczne, surowe mury skłaniające do refleksji, piękne datale, spokój, cisza,przyjemny chłód - wszystko to sprawiało, że nie chciało się stamtąd wcale wychodzić.


No, ale kemping wzywał, a szczególnie jego wodne atrakcje. Najpierw plaża nad jeziorkiem, potem jeszcze basen dla chętnych, a na koniec obiad złożony z makaronu z pysznym mięskiem ze słoika, przygotowanym nam przez babcię przed wyjazdem.


A po obiedzie pojawił się pomysł, żeby może jeszcze gdzieś skoczyć, bo tu wszędzie blisko. No i wybraliśmy się do Bonnieux z przejazdem przez góry Luberonu. Trochę humory nie dopisywały, bo towarzystwo zdążyło zasnąć w czasie drogi, a potem było rozespane, ale lody bardzo sytuację poprawiły. Na szczęście Bonnieux okazało się spokojnym, trochę opustoszałym, pięknym miasteczkiem, w którym mogliśmy się oddać naszym ulubionym, teraz prawie codziennym aktywnościom: łaziliśmy starymi kamiennymi uliczkami, oglądaliśmy stare budowle (kościół na samej górze), podziwialiśmy z góry piękną panoramę aż po horyzont (to my!), wypatrywaliśmy koty (to dzieci!), przyglądaliśmy się kompozycjom kwiatowym przed domami (to ja!), strzelaliśmy fotki (to mój mąż!).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz